Bardzo krótki przejazd, ale bardzo owocny - nowe błotniki. Przez najbliższe miesiące jazda bez nich dostarczałaby niekoniecznie takich wrażeń, jakich bym oczekiwał.
Co do samego przejazdu. Zimno, mokro i wietrznie. Jak wyjechałem nie było nawet tak źle (silny wiatr ale nie lało). Kończyłem w marznącym deszczu. Niby było te 6-7 stopni, ale temperatura odczuwalna była zdecydowanie niższa.
Aha, jeszcze jedno. Dalej będę pomstował na pieszych łażących po drogach rowerowych (mając obok chodnik) oraz na batmanów i miłośników pogawędek przez telefon w trakcie jazdy.
Po kilku tygodniach niejeżdżenia powrót do dwóch kółek. Fajnie było choć wiatr piździł momentami niemożebnie. Ale co tam, wróciła ochota do jazdy. I to jest najważniejsze.
Uuuuf, tym razem bez przygód:> Rano tym razem Wołoską. Na zjeździe z wiaduktu łączącego Puławską i Rzymowskiego prawie 50 km/h. Podobało mi się to:> Na dole dostrzegłem kumpla - heh, do pracy dotarł z 5 min po mnie...
Na Ursynów we dwóch, tempem spacerowym, przy bardzo miłej pogodzie.
Wieczorem jeszcze rowerowy spacer na zakupy. Obniżył trochę średnią ale co tam:>
Już dawno tak fajnie sobie nie pojeździłem. Kilkanaście kilometrów wąskich (momentami tak na szerokość kierownicy + 5 cm) leśnych ścieżek, błoto, korzenie, krzaki chlaszczące po nogach, rękach i głowie. Jak to dobrze mieć kask... :P
Radość z jazdy burzył tylko stan niektórych duktów. Wyglądały jakby po rozmoczonej ziemi jakiś kretyn szalał quadem. Przypominały zaorane, zaschnięte pole. Masakra.
Wracając zwiedziłem sobie Miasteczko Wilanów. Pustkowie. Ale za to ładnie zrobiona ul. Orszudy (przedłużenie Klimczaka).