Od dłuższego czasu potrzebny był mi klucz nastawny, tak ze 32 mm jak nie lepiej. Ale oczywiście normalnie do Obi tudzież innego marketu mam za daleko. Całe 4 km. Komu by się chciało ruszyć d...? Ale jak już ma się dyżur w pracy... Zabawne by tylko było, gdyby ktoś mi przeszukał plecak - 30 centymetrowy kawał żelastwa. ROTFL
Nic to. Poza tym bez rewelacji. Tym razem już nie próbowałem wpakować się pod żadne auto:>
Wstyd się przyznać, ale rano z własnej, nieprzymuszonej woli wpierdzieliłbym się pod samochód. Nie wiem o czym myślałem, ale wjeżdżanie na czerwonym nie jest najmądrzejszą rzeczą jaką można zrobić. Mam tylko nadzieję, że gość nie zagotował się za bardzo.
Btw, kolano jeszcze się odzywa. Nie jest to już ból, ale pewien dyskomfort pozostał.
Ha! 666 - tylu doliczono się uczestników czerwcowej Warszawskiej Masy Krytycznej. Pal licho, prawdo to, czy fałsz - i tak jest zajebiście. Naprawdę fajnie się jechało. Mimo kiepskiej pogody (cholerna mżawka nie odpuściła choćby na chwilę) przejazd był jak najbardziej udany - dość szybki, bez zbędnych przystanków, dobrze zabezpieczony.
W sumie jedynym minusem było moje lekko kontuzjowane kolano. Tak gdzieś po 50 km (to już w trakcie powrotu) zaczęło znowu się odzywać. Na szczęście nie był to jakiś cholerny ból jak we wtorek, ale jednak swoisty dyskomfort. Trzeba nasmarować, łyknąć glukozaminy i wygrzać. Nie powinno być źle. Na razie w ramach rozgrzewki ;) była porcja grzanego miody pitnego. Yeeaaah!
Aha, niech nikogo nie dziwi kiepska średnia. Zdecydowanie oszczędzałem nogę. Poza tym dało się wyciągnąć kumpla. A jak się gawędzi podczas jazdy, to i tempo jest takie sobie. Wiadomo o co kaman, nie?:> Wizyta w Pizza Hut też nie sprzyjała jakiejś gonitwie w drodze powrotnej. Ale jak to mawiał znajomy - czasem trzeba opierdzielić coś na ciepło:>
Jeszcze jedno - czerwcowa "ursynowska" Masa była w pewnym sensie dedykowana chorym na różnego typu nowotwory. Stąd zaangażowanie "Fundacji dobrze, że jesteś" oraz "Sarcomy" oraz przejazd pod Centrum Onkologii na Ursynowie. Mam nadzieję, że nasz dość żywiołowy przejazd był autentycznym wsparciem dla chorych.
Co wam powiem, to wam powiem, ale wam powiem, że rano było pierońsko zimno. To oraz fakt spóźnienia spowodowało, że do Centrum podjechałem metrem. Stamtąd do roboty było niewiele ponad 6 km.
Powrót już normalnie. Pogoda wręcz wymarzona. Słońce, ale bez upału, lekki wiatr - to je to. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie noga. Coś się wzięło i spierdzieliło w kolanie, zresztą już na samym początku. Boli. Zobaczymy jutro, w którą stronę będzie rozwijać się sytuacja.
Żeby spełnić swój obywatelski obowiązek trzeba było przetransportować się na drugą stronę miasta. Choć pogoda pod psem nie mogłem sobie odpuścić przejażdżki na rowerze.
Masakra. Tak można określić dzisiejsze warunki. Wał Miedzeszyński ciągle zamknięty. Woda po wały, daleko od normalnego koryta. Robi wrażenie. No i troszkę kombinować trzeba, jak przejechać. Legalnie of course, bo po co mieć do czynienia z władzą;)
Pogoda. Po południu ponad 30 stopni, duchota, wilgoć. I, ot paradoks. Wiatr dał popalić jak rzadko. Jakoś tak ludzie bez entuzjazmu jechali...
Wał Miedzeszyński zamknięty, pytanie więc było - jak rano dojechać do pracy. Poszedłem na łatwiznę - do Centrum metrem i potem Mostem Poniatowskiego. Potem już tylko przez Saską Kępę...
Po południu czas było sprawdzić jak tam z tymi wałami jest. Trochę trzeba było się pokręcić, od Fieldorfa dojazdu do mostu nie ma.
Przy okazji tak sobie popatrzyłem na tę naszą Wisłę cholerną. Porządnie wylała, pod samiuśkie wały. Wszędzie od diabła mundurowych pilnujących, żeby się człowiek nie zapędzał gdzie nie trzeba. Nic to, oby tylko szybko fala przeszła...