Nocna runda po Ursynowie urozmaicona kilkoma kilometrami po lesie. Błoto, momentami mżawka. Jazda po lesie, czasem po dość wąskich dróżkach z kałużami czy gałęziami i pieńkami, choć krótka to dość mocno nadwyrężyła mi nadgarstki. Kilkukrotnie musiałem ratować się przed wywrotką po uślizgu tylnego koła. Przód na szczęście ratował amortyzator. Choć krótko to dość intensywnie. Podobało mi się...
Po kilku tygodniach niejeżdżenia powrót do dwóch kółek. Fajnie było choć wiatr piździł momentami niemożebnie. Ale co tam, wróciła ochota do jazdy. I to jest najważniejsze.
Już dawno tak fajnie sobie nie pojeździłem. Kilkanaście kilometrów wąskich (momentami tak na szerokość kierownicy + 5 cm) leśnych ścieżek, błoto, korzenie, krzaki chlaszczące po nogach, rękach i głowie. Jak to dobrze mieć kask... :P
Radość z jazdy burzył tylko stan niektórych duktów. Wyglądały jakby po rozmoczonej ziemi jakiś kretyn szalał quadem. Przypominały zaorane, zaschnięte pole. Masakra.
Wracając zwiedziłem sobie Miasteczko Wilanów. Pustkowie. Ale za to ładnie zrobiona ul. Orszudy (przedłużenie Klimczaka).
Wracając z pracy miałem wątpliwą przyjemność zobaczyć chodnik skąpany we krwi. Na wysokości skrzyżowania Rakowieckiej z Wołoską musiało dojść do jakiegoś wypadku. Chodnik obok ścieżki rowerowej był solidnie skąpany w posoce. Co się stało - nie mam pojęcia. Na miejscu była policja, jeden starszy rowerzysta chyba składał zeznania i poza tym nic. Mam nadzieję, że mimo niezbyt przyjemnego widoku nic poważnego się nie stało.
Wracając do meritum. Rano szybko, 37 minut i byłem w robocie. Niespóźniony... LoL
Powrót sobie trochę wydłużyłem. Za Realem na Ursynowie poplątałem się po wertepach. Jakieś górki, singletracki, wyrwy. Ot tak, dla frajdy. Potem jeszcze kilka ekstra kilometrów po lesie. Łącznie jakieś 5 ponad normę.