Powolnego wdrażania ciąg dalszy. Trochę wertepów, błota i asfaltu. Znaczy miszmasz:>
Nie padało, temperatura rzędu 11-12 stopni, lekki, acz dość zimny, wiatr. Całkiem sympatycznie, choć mogłoby być ciut cieplej. Tak z 15 stopni.
Kondycja cały czas taka sobie, za wcześnie na regularne jeżdżenie do roboty. Przejechanie choćby kilometra równym, wysokim tempem męczy. Dużo pracy przede mną.
Rano, wiadomo - byle szybciej. Z powrotem można pokombinować. Doszło kilka kilometrów w terenie. Potem na zakupy. W deszczu i z ciężkim plecakiem. Niefajnie:/
Ot, tak trochę niecodziennie. Rano ze względu na totalne "niepozbieraniesię" pędem do metra. Dopiero z powrotem normalnie, jak należy... Wobec tego nadłożyłem drogi, żeby było ciekawiej.
Patrząc rano w okno zwątpiłem... ciężkie ciemne chmury - jak nic zaraz lunie. Ale ch.. z tym, lecim na bajku.
Wczoraj niby umyłem rower. Dziś przydałaby się kolejna kąpiel. Ale kto by sobie odmówił kilku kilometrów w terenie od czasu do czasu. A że niedawno padało... ;)
Kilka spraw do załatwienia w centrum miasta. Metrem byłoby szybciej ale... po co? Rowerem ciekawiej. Trzeba było zapewnić sobie spore zapasy płynów wszelakich inaczej upał wykończyłby człowieka. No i obowiązkowo coś na głowę. Jestem zwolennikiem jazdy w kasku ale nie w taką pogodę. W nim czuję się jakbym miał garnek na sobie:> Lepsza bandamka.
W ostatnich przejażdżkach średnia i dystansu, i prędkości jest taka sobie. Ale nie to jest najważniejsze a frajda z jazdy. Zwłaszcza z odcinków w terenie. Można się wyszaleć, zmęczyć, pokombinować z trasą. A do tego "łyknąć" sporo słońca.
Las to naprawdę niebezpieczne miejsce. Na moich oczach, jakieś 10 metrów przede mną rozpędzona i spanikowana sarna staranowała rowerzystę. Żeby nie było, rowerzysta jechał leśną ścieżką, po której jechać mu było wolno się przemieszczać, natomiast zwierzak uciekał przed psem na terenie czyjejś posesji. Skok przez płot i zderzenie z rowerzystą. Wierzcie lub nie, wyglądało groźnie. Na szczęście prawdopodobnie bez negatywnych konsekwencji po obu stronach. Po wszystkim jedyne co wydukałem to "ja pierdziele"...
Aha, zaoferowałem pomoc gościowi ale podziękował - nic mu się nie stało, musiał tylko nastawić kierownicę.
Poza tym, fajna pętla po lesie. Ścieżki, które znam i lubię. Trochę singletracków, gałęzie chlaszczące po nogach i rękach. Wróciłem nieźle poparzony przez pokrzywy. Do tego naprawdę zmachany. Tylko nie wiem, czy bardziej zmęczone mam nogi, czy ręce.
Przed jazdą wysmarowałem się jakimś świństwem przeciw wszelkiemu latającemu robactwu. Wydaje się, że nawet działa. Jakoś nic specjalnie gryźć mnie nie chciało. Do tego bardzo przyjemna temperatura, trochę powyżej 20 stopni. Jedynym problemem było słońce, co chwila oślepiające zza gałęzi.
Jeszcze jedno spostrzeżenie. Jazda bez określonego celu działa czasem demotywująco. W trakcie te wątpliwości znikają, jest droga, trzeba się mocno trzymać i uważać na drzewa, gałęzie i korzenie ale... początki bywają takie sobie. Jak się jedzie do pracy, z jednej strony trasa znana, nic specjalnie nie zaskoczy, z drugiej jednak presja czasu zmusza do określonego wysiłku i jakiejś, choć minimalnej, dyscypliny.
Runda, powiedzmy "treningowa", po Lesie Kabackim. Średnia prędkość może nie powala, ale biorąc pod uwagę trasę (gałęzie, wąskie ścieżki, błoto), nie jest źle. Ważne, że po tygodniowym rozbracie z rowerem spowodowanej infekcją jechało się dobrze, oskrzela pracowały normalnie. To znaczy normalnie jak na astmatyka...